Kategoria praca literacka – nagrody i wyróżnienia w konkursie Lubelski Lipiec 1980

I miejsce – Joanna Pytlak

Zaczęło się!

Zaczęło się od tego, że troszkę za głośno ćwiczyłem granie na bębenku. Pan Mirek, mieszkający piętro niżej, tylko raz pofatygował się na nasz zużyty stryszek, bo zazwyczaj po prostu stukał kijem od miotły w sufit. Często wykrzykiwał  brzydkie słowa, a wtedy Antek zatykał mi dłońmi uszy i udawał, że mnie przytula.

– Ja cię gówniarzu karmię i dach nad głową zapewniam – był czerwony na twarzy i odrobinę seplenił, kiedy pił. – A ty uszanować mojego spokoju nie możesz?

Kiedy tupał ciężkimi buciorami, trzęsła się podłoga, a kilka szklanek, które mieliśmy w szafce, zabrzęczało złowróżbnie. Zasłoniłem bębenek swoim ciałem.

– Nie zabierze mi pan go! Ćwiczę dla Marysi! – wrzasnąłem. Zacisnąłem oczy i wyciągnąłem pięści w stronę trzy razy większego ode mnie napastnika.

– Maciek! Chodź tutaj. – W progu stał nie kto inny, jak mój brat. Przez ramię miał przewieszoną torbę. Taką skórzaną, od taty. Trochę mu jej zazdrościłem, ale tata obiecał, że następna będzie moja.

– Przepraszamy, panie Mirku. – brat podszedł do mnie, po czym zabrał mi bębenek. – Już będzie cicho, obiecuję.

Grubas burknął coś spod rozczochranego wąsa, rzucając mi groźne spojrzenie. Odwrócił się i poszedł do wyjścia. Kiedy nie patrzył, pokazałem mu język. Antek spojrzał na mnie spod blond włosów i wywrócił oczami. Kiedy się odezwał,  poczułem niesmaczny zapach dymu.

– Maciek, mamy rewolucję! – przykucnął przy mnie, ale wyraźnie nie mógł już ustać w miejscu. Jego oczy wręcz błyszczały.

– Taką, jak we Francji!?

Mama czasem słuchała radia. Zawsze wtedy przysłaniała okna i zamykała się w swoim pokoju. Później często mówiła nam o powstaniach i walce. Tata z Antkiem śmiali się, że Francuzi to tchórze i żabojady, ale ja uwielbiałem, kiedy mama opowiadała historie o dzielnych bohaterach.

– Nie, taką prawdziwszą. – postawił bębenek na podłodze. – Strajkujemy. Dzisiaj moja fabryka odmówiła pracy.

Wstał z kolan i przeszedł się nabuzowany po pokoiku. Wyjrzał przez nieszczelne okno w dachu i przetarł pot z czoła.

– I nic nam nie zrobią. – kontynuował. – Rozumiesz? Nic! Zbieraj się, niektórzy zdecydowali się spać w fabryce i my właśnie jesteśmy niektórzy.

Prawie podskoczyłem z radości, ale w jednym momencie pojawiła się w mojej  głowie myśl. Przytuliłem bębenek, nie chcąc się z nim rozstawać.

A mogę go wziąć? Muszę ćwiczyć przed Świętem Wyzwolenia Narodowego…

– Nie będzie żadnego święta – przerwał mi. – To my musimy wyzwolić naród.

 

Biegłem za bratem. Miałem wtedy już dziesięć i pół roku na karku, a mimo swojego wieku nie mogłem pojąć, czemu on nazwał to rewolucją. Błękitne niebo nad nami przecinały pojedyncze puchate chmury, a słońce piekło w plecy. Pani Władzia z naprzeciwka pozdrowiła nas chusteczką, a życie toczyło się  jak co dzień.

W historiach mamy wojownicy strzelali zza barykad, spotykali się nocami, a na końcu… na końcu ginęli. Kiedy uświadomiłem sobie, czym jest rewolucja, zrobiło mi się chłodno, mimo że asfalt pod butami wręcz topniał.

W fabryce, o dziwo, nie było głośno. To znaczy… było gwarno. Nie było nikogo, kto siedziałby sam. Kilkuosobowe grupki rozrzucone były po całej sali, a każda prowadziła ciche rozmowy. Słychać było: „Za drogo”. Albo „To trwa już za długo!”

To były jedne z najłagodniejszych wersji. W kółko powtarzano  „za”: za drogo, za mało, za długo, za drogo.” Wszyscy mówili półtonem, jakby czekając na sygnał. W zastałym, parnym powietrzu unosił się zapach kleju, potu i dymu. Antek rzucił swoją torbę pod ścianę, wyjął z kieszeni papierosa, po czym odpalił go prawdopodobnie ostatnią zapałką z pudełeczka pełnego niedopałków. W płuca zakuł mnie dym tanich fajek.

– Czemu tak właściwie nikt nie pracuje?

Obok nas przeszła pani może trochę starsza od mojego brata. Uśmiechnęła się do nas, była śliczna, ale Antek nawet na nią nie spojrzał.

– Mięso. – odpowiedział, nie wyjmując papierosa z ust i grzebiąc po kieszeniach torby. Było to ciężkie zadanie, ze względu na fakt, iż na niej siedział. – Prawie dychę drożej. Ale i tak mieliśmy beznadziejne warunki w fabryce. Kolejarze byli pierwsi.

– Uhuum… – zamyśliłem się. Jeśli zginę, czy Marysia uzna, że byłem super?

Wyobraziłem sobie moje ciało leżące na ziemi. Przez otwarte drzwi wbiega Marysia w białej sukience, a na jej twarz pada światło z okna. Rozgląda się błędnym wzrokiem po twarzach poległych, aż dostrzega mnie. Leżę wsparty o jakieś pudło, a w ręku ściskam polską flagę. Kiedy podbiega do mnie, zauważa, że na płachcie więcej jest czerwieni, niż bieli. Przyciskam flagę do przestrzelonego serca…nie żyję. Albo nie. Albo jeszcze chwilę żyję, ale ona myśli, że nie. Rzuca się mi na szyję i płacze. A wtedy ja uchylam zmęczone oczy, a potem umieram na dobre. Marysia głaszcze mój policzek, ale z moich ust nie wydobywa się nic więcej, tylko strużka krwi. Wtedy dziewczyna uświadamia sobie, że byłem mężczyzną jej życia, a poległem broniąc honoru ojczyzny.

Światło znowu pada z okna na jej złote włosy, a ona okrywa się szczelniej flagą. Jej biała sukienka brudzi się zasychającą krwią… wygląda,  jak czerwony kwiat, na białym tle.

Antek spojrzał na mnie spod grzywki, marszcząc brwi. Przez drzwi, po drugiej stronie hali, wbiegł ktoś w białej koszuli, oświetlany od tyłu przez snop światła. Antek szybko zgniótł papierosa na ziemi, po czym kopnął peta w stronę  leżących z dłońmi pod głową chłopaków.

Nowo przybyły robił wokół siebie szum, gdzie nie stanął. Krzyczał coś, ale jego słowa rozmywały się przez rozmiary pomieszczenia. Chłopak w białej koszuli sprężystym krokiem wspiął się po schodkach na podest, prowadzący do biura kierownika. Być może zrobił to celowo, być może sprzyjał mu Bóg, ale padający z okna prostokąt światła rozłożył się na jego twarzy i pomiętej koszuli, jak reflektor. Dym papierosów przepływał przez snop słońca, więc chłopak wyglądał, jakby powietrze wokół niego pływało.

– Mówią o nas w Wolnej Europie! – ryknął. Wszyscy już dawno zdążyli zamilknąć, więc gdy teraz podniosła się wrzawa trzy razy głośniejsza, można było realnie ocenić liczbę zgromadzonych. Było ich mnóstwo. Chłopak podwinął rękawy koszuli, uśmiechając się. Czekał, aż ludzie przyswoją jego wieści. Kiedy  zamilkli, kontynuował. –  Wiem też… że negocjacje idą, jak po maśle. Niedługo przyjmą nasze żądania!

Znowu słychać podniesione głosy robotników. Euforia!

– Musimy  spisać nasze warunki. – oparł się obiema dłońmi o metalową poręcz, po czym pochylił się nieznacznie w przód. – DO DZIEŁA KOLEDZY!

Wyprostował ramiona i wybijając się z miejsca, przeskoczył barierkę. Wylądował na ugiętych nogach wśród okrzyków radości. Zaczęło się! Ktoś zgłosił się do spisywania warunków, ktoś podał ołówek. Chłopak w koszuli wypadł z tłumu i ruszył w naszą stronę. W stronę Antka. Padli sobie w ramiona, śmiejąc się.

– Jarałeś tanie szlugi. – kiedy Koszula odsunął się od Antka, ostentacyjnie zaczął kręcić nosem.

– A ty piłeś, Olek.

Koszula uniósł ciemne brwi, przybierając najniewinniejszą minę na świecie. Antek podparł się pod boki, również unosząc brwi, chociaż te jego nie były aż tak bujne.

– Wodę poświęconą, co najwyżej! – przysunął się bliżej wyższego. – Chcesz to mogę chuchnąć, panie władzo.

Wyszczerzył się, ukazując odrobinę pożółkłe od dymu zęby.

– A to musi być Maciek. – Koszula zwrócił się do mnie, przykucając trochę i czochrając po włosach. Sięgnął do kieszeni i wyjął coś, czego nie zdążyłem zidentyfikować, bo mój brat capnął to pierwszy. – Ej! To nie dla ciebie, zbyt miękki na to jesteś.

Antek w dłoni trzymał papierosa,  z dezaprobatą patrzył z góry na przyjaciela.

– On ma dziesięć lat….

– Dziesięć i pół. – żachnąłem się.

– A ty siedemnaście i ciągle nie umiesz palić.

Na te słowa blondyn obruszył się wyraźnie, poprosił nieznajomego o ogień i odpalił podejrzanie wyglądający przedmiot sporu. Zaciągnął się dymem, w tym samym momencie zaczynając kaszleć. Zgiął się wpół, a Koszula zabrał mu papieros, kończąc go.

– Ekstra mocne. – pociągnął dym, hamując grymas, który  wpełzł na jego długą twarz. – Twój brat to panienka, ale ty mi wyglądasz na drwala.

– Ani mi się waż. – warknął wciąż skulony brat.

– Aleks jestem. – wyciągnął brudną dłoń w moją stronę. – Miło mieć cię na pokładzie. – poklepał Antka po głowie i odbiegł w stronę tłumu, który już przekrzykiwał się zachciankami.

Antek kręcił się nerwowo po parkingu za fabryką. Jak na lipcowy wieczór było dość chłodno,  odrobinę szczękałem z zimna. Starałem się jednak tego nie robić. Spojrzałem w górę. Rozgwieżdżone niebo przecinały, niczym blizny, grube pasma czarnych chmur, w których nurzał się okrąglutki księżyc. Koszula czknął, po czym zacisnął oczy.

– Olali nas. Od innych zbierają żądania, a nas olali jak sku… Pociągnął łyk z butelki.

Właśnie wtedy z półsnu wyrwał mnie brzęk tłuczonego szkła i siarczyste przekleństwo. Stało się coś niespodziewanego. Gdy w tle odbywała się burzliwa wymiana zdań, zakrapiana wulgaryzmami, przez próg przeszła jakaś dziewczyna. Może gdyby nie odjęło mi mowy, mógłbym ostrzec tych gamoni, że w towarzystwie pojawiła się dama, ale kiedy się odezwała, było za późno.

– Słychać was nawet w środku, błazny. – jej głos brzmiał jak orkiestra złożona z samych fletów. Każde jej słowo wybijało rytm, jak dobrze używany bębenek. – Aleksander, mój tata prosił, żebyś  ruszył pijany tyłek i pomógł w pisaniu warunków. Odwróciła się i wróciła do środka. Nikt nic nie mówił. Ciszę przerwał nieoczekiwany wybuch śmiechu.

– Co rżysz? – rzucił mój brat.

– Po prostu patrz na Maćka. – wyrzucił z siebie na jednym oddechu.

Antek spojrzał na mnie spod podniesionych brwi, po czym pokiwał głową, jakby pojął cały sens istnienia. Otworzyłem szeroko oczy, niemo pytając na co się gapi. Poczułem, jak krew nabiega mi do twarzy. Nagle zapomniałem o chłodzie. Wstałem.

– Już mam swoją damę serca. – zakomunikowałem.

– Wiele może serce ludzkie pomieścić, zgodzisz się, Antek?

Panował półmrok. Było ciemniej, niż wydawało mi się, kiedy siedziałem na zewnątrz. W powietrzu unosił się zapach kurzu. Pod jedną z trzech włączonych lamp, zbiła się w ciasny kłębek grupa ludzi. Nie zostało ich dużo. Tak naprawdę większość wróciła do domów. Niektórzy stali, z góry przyglądając się sytuacji, ale zdecydowana reszta siedziała na poszarzałych deskach. Przekrzykiwali się, wymieniali pomysłami, po czym znowu krzyczeli. Podszedłem trochę bliżej.

– Wprowadzić wszystkie wolne soboty! – krzyknął mężczyzna po czterdziestce.

– I może wcześniejszą emeryturę, co? – ładna pani podrapała się po nieświeżych włosach. Siedzący pośrodku chłopak spojrzał na nią  i bez protestu dopisał krzywym pismem jej warunek. Ledwo trzymał ołówek w dłoni. Kołysał się ze zmęczenia w przód i w tył.

– No, ogólnie dobrze by było, gdyby warunki socjalno-bytowe generalnie się poprawiły.

– I żeby nikomu z nas nic nie groziło za strajkowanie!

– Ano. Józek dobrze gada. Dopisz Grzesiu, dopisz.

I tak przerzucali się pomysłami, aż przestałem wsłuchiwać się w ich głosy. Do moich uszu docierał jedyne zniekształcony szum. A wtedy zobaczyłem ją. Siedziała oparta o swojego tatę, z nadętymi policzkami. Co to były za policzki… Różowe i takie puchate. Jej ciemne włosy spływały na ramiona, przewiązane na czubku głowy białą chustką. Była taka śliczna, że musiałem się schować za czyimiś plecami, żeby mnie nie zobaczyła. Kilkanaście kolejnych minut wydawało mi się wiecznością, mógłbym tak siedzieć do rana… gdyby nie pewien pijany przedstawiciel fabryki…

Olek wparował w krąg ludzi całkiem niespodziewanie oraz odrobinę za szybko, bo nie zdążył wyhamować przed skrybą. Antek spróbował pomóc przyjacielowi się podnieść. Odwróciłem oczy od tej karuzeli upokorzenia, mając nadzieję, że  nieznajoma nie zdaje sobie sprawy z więzów krwi między mną i tym kretynem. Zarejestrowałem kolejne padające ciało. Uchyliłem jedno oko, żeby zaraz  szybko je zamknąć. Cała trójka rozpoczęła poważnie kląć i jeżeli na sali były jeszcze jakieś dzieci, to  natychmiast je wypraszano. Taki los spotkał i mnie.

Drzwi fabryki zostały zamknięte. Oprócz mnie na bruku siedziała teraz jeszcze dwójka dzieciaków. Rudy Mikołaj i… no… piękna nieznajoma. Całe szczęście, że było ciemno, bo inaczej zobaczyłaby, że się czerwienię. Milczenie trwało naprawdę długo. Za długo. I wtedy się odezwałem.

– Powinniśmy im przeszkodzić. – nie mam pojęcia, czemu to powiedziałem.

Oboje spojrzeli na mnie. Rudy wybuchł śmiechem. Miał czternaście lat. To zrozumiałe, że nie rozumiał. Poczułem się odrobinę urażony, ale czekałem na reakcję nieznajomej.

– To głupie. – powiedziała.

Rudy wstał. Obok trzasnęły drzwi fabryki, a na jej twarz niespodziewanie wpłynął głupawy uśmiech.

– Ty też uważasz, że te strajki do głupi pomysł. – bardziej stwierdziła, niż spytała.

Przez długą chwilę tylko tępo na nią patrzyłem, nie mogąc pojąć co właśnie się stało. Dziewczyna spoglądała na mnie, lekko przechylając głowę.

– Wybacz za to przed chwilą. – kontynuowała.

– Naprawdę chcesz współpracować ze mną? – nieśmiało odważyłem się zapytać.

– Jestem Marta. Ciebie jakoś zwą? – uśmiechała się od ucha do ucha, a ja pomyślałem, że mógłbym grać jej na bębenku do końca życia. – Oprócz „Brat chłopaka Aleksandra”, oczywiście.

– Eeee… Maciek. Jestem Maciek.

Obudziła mnie czyjaś ręka. Od razu się podniosłem. Od zawsze miałem twardy sen, ale spanie na podłodze  bardziej mnie poturbowało, niż dało wytęskniony odpoczynek.

Promienie porannego słońca szczypały w zamglone oczy, więc jak przez firankę widziałem osobę usilnie potrząsającą moim ramieniem. Przetarłem pięścią powieki. Siedziała przede mną Marta. Jej ciemne włosy spływały po plecach, zaczepiając o różowe policzki. Wtedy przypomniały mi się wszystkie bohaterki książek, które czytała mi mama. Ich oczy zazwyczaj były piękne i modre. Najpiękniejsze oczy zawsze musiały być albo błękitne jak niebo, albo szafirowe jak głębia lasu. Moim zdaniem to brązowe oczy są najpiękniejsze.

– Mam coś na twarzy? – Zarumieniła się i zamieniła czarny wodospad włosów w kurtynę, chowającą przede mną jej ciemne oczy. Zorientowałem się, że musiałem patrzeć troszkę za długo.

– Nie, nie! Przepraszam. . – uśmiechnęła się.

Wokół nie było wielu ludzi. W fabryce tak naprawdę została nas tylko garstka. A większość wstała skoro świt i wróciła do domów. Nie widziałem też nigdzie mojego brata i jego przyjaciela. I wtedy przed oczami stanęła mi tajna misja nocy wczorajszej.

– Aleśmy wczoraj wymyślili podstęp. To cały czas tam wisi? – zachichotała, zakrywając dłonią usta.

– Na pewno.

Później długo nikt nic nie mówił, ale to nie była dziwna cisza. Raczej taka miła. Do fabryki cicho weszło kilku ludzi.

– Chcesz zobaczyć coś głupiego? – Marta przerwała ciszę.

– Zawsze. – Wyszczerzyłem się.

Wstała i ponaglając mnie gestem dłoni, przebiegła przez halę. Stanęła na palcach przy malutkim okienku w drzwiach, po czym ustąpiła mi miejsca. Jak nasza mama zwykła mawiać:  przed moimi oczami rozpostarła się scena iście dantejska. Pod jednym z przepełnionych kubłów na śmieci, na gołych cegłach, leżeli robotnicy. Olek, w do połowy rozpiętej koszuli siedział, plecami oparty o odpadającą strupami czerwoną farbę kontenera. Popijał  mętną substancję ze starej butelki, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Zaraz poniżej, z głową na jego kolanach, rozpłaszczył się Antek, trzymając się za skronie. Chyba coś mówił. Blondyn wyciągnął dłoń w górę, trafił dłonią w tors przyjaciela, a potem zgniótł mu nos. Po kilku takich próbach, Koszula ulitował się nad nim i wsunął specyfik między jego palce. Cofnąłem się, szukając wyjaśnień u mojej towarzyszki, zauważyłem, że ledwo dusi śmiech. Uniosłem brwi w niemym pytaniu.

– Skoro świt, mój tata przyniósł im wodę po ogórkach. – zaśmiała się.

Kiedy uświadomiłem sobie idiotyzm sytuacji, poszedłem w jej ślady, zginając się wpół od głupawego rechotu. Nie mogłem doczekać się, żeby wypominać to wszystko Antkowi przy mamie i tacie, kiedy będziemy już w  domu. Wróciliśmy na halę, opowiadając sobie najgłupsze historie. I wtedy ktoś wpadł przez główne drzwi. Blondynka w roboczym kombinezonie trzymała w ręku skrawek materiału, tak się składało, że bardzo dobrze znałem ten konkretny skrawek…

To wsiało przed wejściem na kijku!

Kobieta narobiła rabanu, skupiając wokół siebie sporą grupę.

Tata mojej przyjaciółki chwycił trzymany przez prowodyrkę dowód zbrodni. Przyjrzał się i zmarszczył krótkie czoło. Rozejrzał się, a gdy jego spojrzenie padło na córkę, wyciągnął chustkę w naszą stronę.

– Marta? To nie twoja apaszka?

Wyraźnie widziałem, jak przełyka ślinę, zanim się odezwała.

– Ja… tak, zgubiłam…

– Kłamią. – wpół słowa wciął się wcześniej wycofany rudzielec. – Słyszałem, że planują udaremnić strajk.

I wtedy wiedzieliśmy, że jesteśmy ugotowani. Do pomieszczenia wpadł Olek i Antek, ze wściekłością na twarzach. Przyprowadził ich jakiś wymoczek w okularkach. Wokół nas ustawili się zirytowani ludzie, pomrukujący coś o tym, że to nigdy nie było miejsce dla dzieci. Antek chwycił mnie za ramię, a Martę tata pchnął lekko ku wyjściu. Później Antek starał mi się tłumaczyć, że zrobiłem głupio, bo naraziłem całą fabrykę na pośmiewisko. Biała flaga…

Siedziałem na poddaszu, uderzając w bębenek, a gdy wpadł Antek, nie potrafiłem się ucieszyć. Wygraliśmy strajk! A nawet więcej. Nikt nie poniósł konsekwencji… moi przyjaciele żyją…

Mama zawsze mówiła mi, że jestem niepoprawnym romantykiem. A ja za każdym razem pytałem, co to znaczy. Odpowiadała, że jestem wrażliwy i pomysłowy, ale czemu nigdy nie powiedziała, że raz złamane serce romantyka nigdy się już nie goi? Bardzo długo później nie mogłem wrócić do siebie. Antek wspominał coś o strajkach w stoczni gdańskiej. Ale co to dla mnie?

Wyjrzałem przez okno. Zawsze ten sam widok. Kolejka do sklepu mięsnego po drugiej stronie ulicy ciągnęła się przez chodnik, aż po horyzont, gubiąc się między szarymi blokami, a pani Władzia podlewała żółte kwiatki w oknie.

 

I miejsce – Martyna Zając

Efekt domina…

– Zosiu, zjedz śniadanie – po raz trzeci napominała mama, patrząc na mój, wciąż pełny, talerz. – Przygotowałam takie dobre kanapki.

– Ja już nie wiem, jak mam jej dogodzić… – tym razem zwróciła się do siedzącego obok dziadka, który z politowaniem obserwował całą sytuację przy stole. Nigdy się nie wtrącał, nie komentował, ale po jego minie widać było, że to wszystko mu się nie podoba: – I pomyśleć, że kiedyś człowiek cieszył się z bułki z dżemem – mruknął pod nosem i wrócił do przeglądania swoich wycinków z gazet. Tak było co roku, odkąd pamiętam. Dziadek mieszkał we Wrocławiu – to szmat drogi od Lublina, ale zawsze, na początku lipca przyjeżdżał do nas z wielką walizką i szarą teczuszką pod pachą. Słyszałam, jak mama mówiła, że to długa i męcząca podróż, że on nie ma już 20 lat, żeby odpoczywał w domu. Mimo tego zawsze pierwszą połowę lipca spędzał u nas. Niby mówił, że za nic nie opuści urodzin swojej córki, ale było coś jeszcze…

– Zośka, nie marudź. Kończ śniadanie i jedziemy – nie odrywając oczu od przeglądanych wycinków powiedział w moim kierunku. – Dzisiaj pojedziesz ze mną.

Zaintrygowało mnie to. Z jednej strony byłam już umówiona z koleżankami, z drugiej dziadek nigdy nie złożył mi takiej propozycji. Zawsze sam wyjeżdżał sobie na, jak to mówił, wspomnieniowe wycieczki po okolicy, nikogo ze sobą nie zabierając. Przyzwyczailiśmy się do tego. Mama mówiła, że każdy potrzebuje chwili, by pobyć w samotności i powspominać. A tu takie zaskoczenie… Z trudem przełknęłam bułkę z szynką i warzywami. Obiektywnie rzecz biorąc, wyglądała znakomicie, tylko dlaczego zamiast tej sałaty i różowej szyneczki, nie mogła tam się znajdować czekolada – i zaraz byłam gotowa. Dziadek rzucił krótkie: „Przed obiadem wrócimy”, zabrał pod pachę swoją sfatygowaną już teczkę i wyszedł z mieszkania. Pobiegłam za nim… Zanim wsiedliśmy do samochodu, nie powiedział ani słowa, ale gdy tylko odpalił silnik, posypała się lawina wspomnień. Zaczął snuć swoją opowieść…

08.07.1980 r.

– Tadziu, zjedz śniadanie. Na stole przygotowałam ci ciepłe mleko i bułki z dżemem – mężczyzna usiadł bez słowa i jedną ręką rozłożył dużą płachtę gazety.

– Słyszałaś, pierwszego lipca znowu podnieśli ceny mięsa w bufecie przyzakładowym „Społem”. Z tego, co nam mówili, nikt z pracownikami  tego nie uzgodnił. Przyszli do pracy i tu takie zaskoczenie. Chcą przyoszczędzić, tylko dlaczego kosztem biednych robotników? Dlaczego właśnie teraz?

– Nie domyślasz się? Przecież jest lipiec, mamy początek wakacji, ludzie zaplanowali urlopy. To zminimalizuje  ewentualne protesty i ich rozprzestrzenianie się na całą Polskę.

– Nie widzę tego kolorowo. Na pewno nie skończy się to dobrze. Zobaczysz. U nas też już coś po cichu gadają…

– No już dobrze, jedz… Przed tobą długi dzień pracy. Masz pierwszą zmianę. Musisz się spieszyć. – odłożył gazetę, wypił ostatni łyk ciepłego napoju i wstał od stołu – Ty też na siebie uważaj – czule pogłaskał żonę po okrągłym brzuchu, uśmiechnął się i wyszedł.

***

– Co tu się dzieje? – wykrzyknął do grupy  mężczyzn, stojących przed główną bramą wytwórni.

– Zaczęło się i u nas!

– Znowu podnieśli ceny w przyzakładowej stołówce! Nawet tu nie można zjeść po ludzku!

– Trzeba coś z tym zrobić! – robotnicy odezwali się niemal jednocześnie.

Przez długie godziny nikt nie podszedł do maszyn. Zakład stanął. Do godziny 12 doliczyli się już około 3000 strajkujących. Rozmowy z kierownictwem wciąż trwały. Tadek był jednym z negocjujących:

– Musicie podnieść jakość posiłków, jakość dostarczanych do naszej przyzakładowej stołówki  wędlin. Nie może tak być, że zwykły pracownik nie ma kontaktu z dyrekcją – przecież to też człowiek, który w niczym nie odstaje od pana w czarnym garniturze na wysokim stanowisku. Czasem taki robotnik chce  do was przyjść i powiedzieć o swojej złej sytuacji materialnej, poprosić o pomoc, a wy się przed nami zamykacie w swoich gabinetach. Podnosicie ceny, nie konsultując tego z tymi, co i tak ledwo wiążą koniec z końcem- młody człowiek mówił z przejęciem, a inni w roboczych ubraniach zgodnie kiwali głowami. Pewnie mówiłby jeszcze długo, ale spokój zakłóciło tajemnicze wtargnięcie do sali sekretarki. Mina dyrektora zrzedła i wszystkim kazał się rozejść: – Do tych rozmów jeszcze wrócimy – powiedział i szybkim krokiem opuścił zgromadzenie.

09.07.1980 r.

– Nie możesz dzisiaj ze mną zostać? Tak bardzo się o ciebie martwiłam…

– Wiem, Kochanie. Jestem pewien, że sobie poradzisz. Już dzwoniłem do mamy, przyjedzie do ciebie. Nie martwcie się. Wczoraj to był fałszywy telefon. Trochę nam zaszkodził, negocjacje szły w dobrym kierunku, a tu nagle przychodzi wiadomość, że zakłady zostaną wysadzone, jeśli władze nie spełnią żądań pracowników… Musieliśmy zakończyć posiedzenie, ale tylko w tym jednym dniu. Dzisiaj kontynuujemy. Druga zmiana została na posterunku. Nie odpuszczamy. Będziemy prowadzić strajk rotacyjny. Potrzebujemy zmian, sama wiesz – znacząco kiwnął głową w stronę jej rosnącego brzuszka.

Domowy spokój przerwał dzwonek do drzwi:

– Czy zastaliśmy pana Tadeusza?

***

– Odcięli nam kontakt z centralą telefoniczną. Chyba nie chcą, żebyśmy konsultowali nasze postulaty z innymi.

-Wcale mnie to nie dziwi. Dzisiaj rano miałem niespodziewanych gości. Przyszedł zastępca dyrektora, namawiali mnie, żebym wpłynął na decyzje robotników, żebyśmy wrócili do maszyn.

– I co?

– Jak to co? Przecież jestem! No, panowie! Piszemy nową historię!

Wybrani przez pracowników Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL „Świdnik” spisali 560 postulatów. Jak się okazało, następnego dnia musieli tę liczbę uszczuplić do 110. Zza okien dobiegał donośny śpiew: rozchodziły się dźwięki pieśni robotniczych, patriotycznych i religijnych. Ogłoszono, że rozmowy będą kontynuowane, jeśli  strajkujący się rozejdą. Nie było innego wyjścia.

11.07.1980

Przed budynkiem zarządu znowu zgromadziło się ponad 300 pracowników. Nie było to łatwe, bo znacznie ograniczono  swobodę przemieszczania się po zakładzie. Żeby jeszcze utrudnić życie strajkującym, wyłączono wewnętrzną sieć telefoniczną. Nie było kontaktu ani ze światem zewnętrznym, ani pomiędzy poszczególnymi działami zakładowymi. Mimo utrudnień rozmowy wciąż trwały,  choć cały czas obserwował je ktoś z władz zakładu.

– Przepraszam – do pokoju konferencyjnego weszła ta sama sekretarka, która ostatnio pośrednio zdecydowała o przerwaniu rozmów. Podeszła do obserwatora…

– Co tym razem? – pracownicy spojrzeli po sobie zniecierpliwieni.

– Tadeusz Kowalski?

Mężczyzna, nieco wystraszony, spojrzał na przełożonego – Pańska żona…

– Nie ustępujcie !- krzyknął do obradujących i wybiegł z sali.

***

O 20.00 ciszę w domu przerwał dzwonek do drzwi:

– Co ty tutaj robisz? Dlaczego zszedłeś z posterunku? – przerażony Tadeusz na powitanie poklepał kolegę ze zmiany po ramieniu.

– Co u was? Wszystko w porządku? Jak Marysia?

– Już dobrze! Mamy piękną córeczkę! Mama o wszystko zadbała, wezwały taksówkę. Nie zdążyłem, by zobaczyć się z nimi przed szpitalem, ale godzinę temu Marysia pomachała mi przez okno. Jutro do niej pójdę. Nie będzie mnie rano w zakładzie, ale sam rozumiesz… A co w pracy? Kto został na terenie zakładu?

– Nad postulatami pracowaliśmy od 10. Nie było łatwo. Tym bardziej, że nawet Zośka Bartkiewicz apelowała o rozejście się. Niektórzy myśleli, że dała się przekupić… ale nie! Dostaliśmy deklarację podwyżki od pierwszego sierpnia – mamy zwycięstwo!

– Podwójny sukces – Tadeusz porozumiewawczo mrugnął okiem do kolegi – możemy świętować!

***

Nawet nie zauważyłam, że nasz samochód się zatrzymał. Dziadek wyjął kluczyki ze stacyjki, lekko się przeciągając. Sięgnął po swoją tekturową teczkę, wyraźnie czegoś w niej szukając. – Poznajesz? – zdjęcie przedstawiało jego i pradziadka. Obaj stali z podniesionymi głowami, trzymając się za ramiona. Stali dokładnie w tym miejscu, w pobliżu którego zaparkowaliśmy. – Fotografię zrobiliśmy 15 lipca 80 roku. Nie mogliśmy wcześniej. Tak świętowaliśmy nasze podwójne zwycięstwo!

– Nie bardzo rozumiem…

– Twój pradziadek pracował wtedy w Lubelskich Zakładach Naprawy Samochodów. Nie wiem, czy to na skutek informacji docierających ze Świdnika, czy była już to ogólnopolska tendencja, ale 10 lipca i oni postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. To był efekt domina… Oni spotykali się z takimi samymi problemami, jak pracownicy mojej firmy: niskie płace, złe warunki socjalne. W zakładzie brakowało ciepłej wody, ręczników, środków do mycia… A ceny wciąż szły w górę! Aż 900 pracowników z dwóch zmian odmówiło posłuszeństwa władzy zakładowej. Dzień później chciano ich zadowolić minimalnymi podwyżkami, ale robotnicy byli doprowadzeni do skraju wytrzymałości, nie dali sobie zamydlić oczu. Gdy trwały negocjacje, wjazd do ich zakładu zablokowały ciężarówki. Dyrekcja nie chciała wypuścić informacji o strajku w kolejnym miejscu do opinii publicznej, ale od czego pracownicy mieli rodziny – tu dziadek mrugnął porozumiewawczo okiem. – Widzisz, nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych, centrale przyzakładowe nie działały, a my i tak przemycaliśmy informacje o postępach strajku dalej, poza bramy wjazdowe… 14 lipca mój tata wrócił wyczerpany do domu, mówiąc, że osiągnęli porozumienie. Zdjęcie zrobiliśmy dzień później. Najpierw podjechaliśmy, jak my dzisiaj, pod bramę PZL Świdnik, potem pod wjazd do Lubelskich Zakładów Naprawy Samochodów.

– Czyli aż dwie osoby z naszej rodziny pisało współczesną historię?

– Ależ skąd! W całej Polsce było głośno o twoim wujku, a moim bracie i jego kolegach. – Dziadek sięgnął do teczki, na trawę rozsypały się różne zdjęcia. Poszperał wśród nich i skrzętnie schował z powrotem, pozostawiając jedną fotografię w dłoni. Zdjęcie przedstawiało kilku maszynistów stojących w pobliżu wielkiej lokomotywy.

– Prababcia nie miała łatwo: najpierw ja, potem pradziadek, a teraz jej drugi syn. Strajk w Lokomotywowni Pozaklasowej PKP rozpoczął się najpóźniej z tych trzech – bo 16 lipca. Dlatego wujka nie ma na zdjęciu. Oni wtedy przygotowywali się do strajku. Też chcieli podwyżek i poprawy zaopatrzenia. Dodatkowo zwrócili uwagę na nierówności społeczne – chcieli zrównania zasiłków socjalnych i rodzinnych z tymi, które przyznawano służbom milicji obywatelskiej. Wnioskowali o pisemną gwarancję bezpieczeństwa dla strajkujących. 17 lipca zablokowano wszystkie służby Lubelskiego Węzła Kolejowego, nie pracowało około 2000 osób! Plotka głosiła również, że kolejarze, by uniemożliwić wyjazd jakiejkolwiek lokomotywy w trasę, przyspawali je do torów kolejowy. Wujek do dziś temu zaprzecza!

Nieświadomie ziewnęłam. Dziadek uśmiechnął się pod nosem: – Zanudzam cię? No tak, jesteś jeszcze za mała, by zrozumieć, jak ważne dla nas to były wydarzenia. Ale kiedyś docenisz nasze poświęcenie, ty i twoje koleżanki. Strajkowało wtedy ponad 150 zakładów pracy na całej Lubelszczyźnie: Fabryka Zakładów Ciężarowych, Zakłady Azotowe „Puławy”, „Polmozbyt”, Lubelskie Zakłady Drobiarskie, „Polfa”, „Piecbudowa”, „Transbud”, „Herbapol” i wiele innych! Zostawialiśmy w domach zamartwiające się o nas żony, dzieci, nie zdążyłem zawieźć twojej babci do szpitala, gdy rodziła twoją mamę… Ale odnieśliśmy zwycięstwo, wtedy jeszcze małe, ale zawsze! Ekonomiczne- to dlatego dzisiaj krzywo patrzyłem, jak marudzisz przy śniadaniu. Wy, młodzi nie rozumiecie, co to znaczy, nie mieć co położyć na chleb…i historyczne – to dopiero był początek. Odważyliśmy się rozpocząć coś, co pociągnęło za sobą szereg poważnych ruchów społecznych – strajki przeniosły się poza teren Lubelszczyzny, niektórzy uważają nawet, że miały wpływ na akcje solidarnościowe na Wybrzeżu. Ale o tym porozmawiamy, gdy będziesz trochę starsza. Może wspólnie obejrzymy film o Wałęsie? – nawet nie zauważyłam, gdy znaleźliśmy się na parkingu przed naszym domem.

***

– Nareszcie jesteście! – wyszła nam na powitanie mama. – Obiad zaraz będzie gotowy!

Zjedliśmy w milczeniu, przyznam, że trochę byłam zmęczona dzisiejszymi opowieściami dziadka. Jednocześnie zaczęłam powoli doceniać bogato zastawiony stół. U nas w domu nigdy nie brakowało jedzenia, w tej kwestii mama rozpieszczała nas na całego. Nie wiem dokładnie, ile tata zarabiał, ale co roku wyjeżdżaliśmy gdzieś na wakacje, rodzice spełniali niemal wszystkie moje zachcianki…. I pomyśleć, że o to wszystko, o godne warunki do życia walczyło aż tyle osób z mojej rodziny!

Tata wniósł do pokoju smakowicie wyglądający tort z zapalonymi świeczkami:

– Wszystkiego najlepszego, Alu! Dziś Twoje święto!- powiedział, uśmiechając się do mamy.

– I małe święto dziadka, tato! I jego brata, i pradziadka – mrugnęłam porozumiewawczo do mojego dzisiejszego przewodnika po lipcu 1980…

 

II miejsce – Oliwia Cieślik

Jak to było z Solidarnością

Historia, którą opowiem, wydarzyła się w moim dzieciństwie, gdy miałam 10 lat. Byłam wtedy bardzo ciekawskim, pełnym energii dzieckiem. Pewnego dnia, kiedy przyjechałam w odwiedziny do dziadka, oglądał on właśnie transmitowany na żywo przebieg uroczystości z okazji obchodów 35. rocznicy fali strajków robotniczych na Lubelszczyźnie, znanych pod nazwą „Lubelski Lipiec 1980” oraz powstania NSZZ „Solidarność”. Zainteresował mnie ten temat, dlatego usiadłam obok i zaczęłam uważnie słuchać. Po chwili uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem co to solidarność, więc zapytałam dziadka, co to znaczy. On na to odparł:

– Solidarność to poczucie współodpowiedzialności w obliczu czyjejś potrzeby lub nieszczęścia, niesienie pomocy i wsparcia, odważne opowiedzenie się po stronie tych, którym chce się solidarność okazać. Wypływa ona z empatii, współczucia, bez oczekiwania wdzięczności. Można okazywać solidarność pomagając innym jako wolontariusz. Solidarność to też dzielenie się obowiązkami i obciążeniami.

– Dziadku, a czy ty znasz jakiegoś solidarnościowca? – dodałam nieśmiało.

– I to lepiej niż ci się wydaje. – uśmiechnął się figlarnie i dodał – Sam nim jestem.

Te słowa sprawiły, że chciałam dowiedzieć się więcej o tamtych czasach. Tym bardziej, iż dziadek nigdy mi nie wspominał o swojej przeszłości. Z  podekscytowaniem zaczęłam zadawać kolejne pytania.

– Jak powstała „Solidarność”? – zapytałam.

– Na mocy porozumień sierpniowych w całej Polsce, w zakładach pracy, tworzono niezależne od władzy związki zawodowe. Szybko jednak pojawił się pomysł powstania jednej ogólnokrajowej organizacji związkowej. 17 września 1980 roku w Gdańsku odbyło się zebranie delegatów z całej Polski, na którym powstał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Przewodniczącym związku został Lech Wałęsa. Władze próbowały uniemożliwić zjednoczenie organizacji związkowych, starając się skłócić działaczy oraz utrudniając rejestrację związku. Jednak ostatecznie 10 listopada 1980 roku Sąd Najwyższy zarejestrował NSZZ „Solidarność”, pierwszą legalną, masową organizację niekomunistyczną od czasów PSL Mikołajczyka. Wkrótce do związku wstąpiło prawie 10 milionów Polaków, czyli większość czynnych zawodowo osób. Legalna „Solidarność” działała ponad 15 miesięcy i okres ten jest nazywany karnawałem, podczas którego społeczeństwo niemal mogło zachłysnąć się wolnością. Po raz pierwszy można było publicznie wyrażać swoją opinię, z czego korzystało wiele środowisk i grup zawodowych. Mimo utrudnień ze strony władz powoływano też kolejne organizacje – Niezależne Zrzeszenie Studentów i NSZZ Rolników Indywidualnych. W tym czasie PZPR pogrążyła się w kryzysie. Jej członkowie masowo oddawali, często demonstracyjnie, legitymacje partyjne. Co czwarty wstąpił do „Solidarności”. W partii pojawiły się grupy domagające się rzeczywistej demokratyzacji życia społecznego.

Na tamtym momencie niewiele zrozumiałam z tego, co mówił dziadek, ale wiedziałam, że powstanie tej organizacji było kolejnym dobrym krokiem przybliżającym Polskę do odzyskania wolności.

Naszą rozmowę usłyszał tata, który jako osoba lubiąca historię, postanowił  przyłączyć się do konwersacji. Nawiązując do wcześniejszej odpowiedzi dziadka, zapytał jak na powstanie tak silnej, jak na tamte czasy, organizacji zareagowało społeczeństwo.

– Ogłoszenie stanu wojennego całkowicie zaskoczyło działaczy „Solidarności”, dlatego nie zdążyli rozpocząć strajku generalnego, planowanego w takiej sytuacji. Większe akcje strajkowe przeprowadzono jedynie w kilku ośrodkach, co ułatwiło władzom szybkie uspokojenie protestów. Do największych doszło na Śląsku. Mimo stłumienia pierwszych wystąpień opór części społeczeństwa nie wygasł. Działacze „Solidarności” rozpoczęli działania konspiracyjne i w kwietniu 1982 roku utworzyli Tymczasową Komisję Koordynacyjną NSZZ „Solidarność”. Odrzucili postulaty przejścia do działań zbrojnych, wysuwane przez część radykalnych działaczy. Zbigniew Bujak nakłonił podziemie do stawiania oporu cywilnego. „Solidarność” nadal starała się organizować demonstracje uliczne. Opozycja wzywała także do bojkotowania rządowej telewizji. Występowania w niej odmówili znani aktorzy czy dziennikarze. Wiele wydarzeń kulturalnych odbywało się w kościołach. W porze nadawania „Dziennika Telewizyjnego”, mającego charakter propagandowy, demonstracyjnie gaszono światła w domach i wychodzono na spacer. Niecenzurowane wiadomości przekazywało konspiracyjne Radio Solidarność. Rozwinęły się podziemne wydawnictwa, w drugim obiegu wydano tysiące książek i ulotek. Mówiąc wprost od 1980 roku to słowo – Solidarność – działało w Polsce jak zaklęcie. Niosło nadzieję, że wszystko może się zmienić, że może być normalnie. A ci, którzy normalności nie chcieli, walczyli z Niezależnym Samorządnym Związkiem Zawodowym „Solidarność” i jego ludźmi. A było nas dziesięć milionów i ogromna rzesza sympatyków na całym świecie. Tak zaczęła się trudna i nierówna walka Polaków o suwerenną Polskę. – powiedział dziadek, uśmiechając się pogodnie.

– Jak dowiedziałeś się o protestach na Lubelszczyźnie i dlaczego Twoim zdaniem  „Stąd ruszyła lawina”? – zapytał tata i znowu z niecierpliwością czekałam, aby posłuchać odpowiedzi dziadka.

– Ważną rolę odegrał Lublin i cała Lubelszczyzna w upadku komunizmu w Europie. Doskonale pamiętam jak, jako rzecznik prasowy, miałem kontakty z dziennikarzami, którzy przyjeżdżali do Lublina. W lipcu 1980 roku do tego miasta przyjechała grupa młodzieży, a razem z nią ja i mój przyjaciel Edward, który był tłumaczem. Pewnego dnia Edward z samego rana przyszedł do mnie do pokoju i powiedział, że w Świdniku strajkują robotnicy. Po nim był Lublin i inne miasta, aż po Gdańsk. Główną przyczyną lipcowych protestów była podwyżka cen  mięsa i wędlin, którą komunistyczne władze wprowadziły 1 lipca bez żadnych zapowiedzi. Wszyscy pracownicy fabryk chcieli „wywalczyć” sobie godność i wolność, chcieli utworzenia wolnych związków zawodowych, chcieli zmian w sferze gospodarki i warunkach pracy. W Polsce protesty robotnicze miały miejsce w silnych ośrodkach robotniczych-miejskich, takich jak Poznań,  Gdańsk, Warszawa, ale Lublin to nie był ośrodek przemysłowy, to był region typowo rolniczy. Uważałem, że jeśli tu  są strajki  to jest to początek jakiejś rewolucji. Prawda jest taka, że strajki rozpoczęły się na Lubelszczyźnie, że rozpoczął je Świdnik i „stąd ruszyła lawina…”, która później była kontynuowana podczas strajku w stoczni Gdańskiej i powstanie NSZZ „Solidarność”.

Nagle usłyszałam, jak w telewizji leci jakaś piosenka, dostrzegłam, że jej tekst mówi o wszystkim, co opowiadał mi tego wieczora dziadek. Tata dostrzegł moje zainteresowanie, więc rzekł:

– O ile się nie mylę ta piosenka nosi tytuł „Lubelski Lipiec 1980” i śpiewa ją Krzysztof Cugowski. To jest propozycja swojego rodzaju upamiętnienia wydarzeń sprzed lat, poprzez pieśń.

Dziś, gdy obchodzimy 40-tą rocznicę powstania „Solidarności” na Lubelszczyźnie wiem, że strajkujący wtedy pracownicy przełamali barierę strachu i pokazali, że można się porozumieć z władzami państwowymi bez rozlewu krwi. Zrozumiałam, że jeden region może przyczynić się do zapoczątkowania zmian na lepsze w całym kraju.

 

III miejsce – Barbara Bieńko

Bufetowa kanapka

Historia ta wydarzyła się w dosyć niespodziewanym miejscu i czasie. Poniatowa była zwyczajnym miasteczkiem, nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ludzie wiedli tam spokojne, pozbawione pośpiechu, sielankowe życie.

Jednak pewnego dnia została podjęta decyzja, która miała zburzyć dotychczasową codzienność mieszkańców. Na mocy dekretu rządu z 22 lipca 1949 r. ogłoszono odbudowę i rozbudowę zakładów dawniej tam funkcjonujących. Ale co to tak właściwie oznaczało dla mieszkańców? Gdy plany te zostały wdrożone, ich życie uległo zmianie. „Predom” EDA (bo tak nazwane zostały zakłady) było przedsiębiorstwem przemysłu elektromagnetycznego, które potrzebowało pracowników, żeby funkcjonować. Ze względu na zachęcające warunki pracy, opinie, jak i pensje – rąk do pracy nie brakowało. Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Ludzie z całej Poniatowej, okolicznych wiosek i miast zaczęli się zjeżdżać, aby rozpocząć tam pracę.

Jedną z tych osób był Aleksander. Był to prosty i pobożny człowiek, który wiele od życia nie potrzebował. Może oprócz pracy. Tak więc zaczął jej szukać, a podczas poszukiwań w gazecie natknął się na pewne ogłoszenie. Czytając je, dowiedział się o ponownie otwartym zakładzie, który potrzebował pracowników. Warunki wydawały się dobre, płaca również. Czemu by więc nie odwiedzić tego miejsca? Jak się później okazało, wielu znajomych Aleksandra tam pracowało. Ponieważ zakład został ponownie otwarty dopiero w zeszłym miesiącu, opinie ludzi nie były jeszcze wyrobione, toteż nawet o nie nie pytał. Postanowił udać się tam i na własną rękę przekonać się, jak jest naprawdę. Poza tym wiedział, że prace musi znaleźć szybko, bo inaczej wyląduje pod mostem. Następnego dnia pojechał do nieznanej mu dotąd miejscowości Poniatowej. Pomijając wszelakie trudności, których doznał nasz bohater w trakcie podróży, w końcu dotarł do celu. Jak się okazało, dostanie pracy wcale nie było takie trudne. Było wręcz bardzo łatwe. Przeprowadzono dosyć szybką rozmowę odnośnie doświadczenia kandydata, jego zakresu obowiązków oraz najważniejsze – pensji. Aleksandrowi wydało się to wręcz za łatwe, ale zrzucił to na duże zapotrzebowanie pracowników. I tak oto zyskał zatrudnienie. Pozornie praca wydawała się świetna. Jednak już po niedługim czasie mężczyzna poznał jej prawdziwe oblicze. A na jego nieszczęście wcale nie było ono takie kolorowe.

Warunki okazały się okropne, a nic poza obiecaną pensją prawdziwe. Najstraszniejszą rzeczą wydawały się Aleksandrowi wadliwe maszyny. Nierzadko spotykał się z sytuacjami awarii, w trakcie których jego współpracownicy zostawali kalekami na skutek ucięcia rąk poprzez źle działające maszyny. Dodatkowo okropny był fakt, że taka osoba nie uzyskiwała żadnego odszkodowania, a po prostu była zwalniana bez jakiejkolwiek możliwości podjęcia się innej pracy. Każdego dnia bał się, czy to może nie jego ostatni. Nie były to jednak jedyne wady. Jako kolejne można podać: wyczerpującą pracę i niewystarczającą ilość odpoczynku, za niską płacę, jak na takie niebezpieczeństwo oraz zatrważające ceny i jakość jedzenia w bufecie zakładowym. Ostatnia wada mogłaby się wydać absurdalna, jednak przez nią czara goryczy została przelana. W całej tej sprawie chodziło o jakość jedzenia, ogólną dostępność i cenę, która była mocno zawyżona. Ludzie twierdzili, że oddział WSS po prostu zdziera z robotników, traktując zakładowy bufet jak knajpę. Przykładowo – bułka z kawałkiem salcesonu kosztowała 6,70 zł, podczas gdy rzeczywisty koszt takiej kanapki nie przekraczał 4 zł. Kilogram pieczonego kurczaka kosztował ponad 130 zł, kiełbasa „Śląska” na gorąco z dodatkiem cebuli 134 zł. Należałoby również dodać, że w bufecie jeszcze do niedawna był pieczony schab po 250 zł za kilogram. Ogólne niezadowolenie pracowników rosło, potrzebowano zmian. W końcu nastał lipiec, a wraz z nim duże trudności z zaopatrzeniem w sklepach oraz słabe płace. Na skutek całego tego niezadowolenia, marazmu, braku perspektyw w lipcu doszło do silnego oburzenia społecznego. W „Edzie” zaczynały się rozruchy od „arystokracji” robotniczej na oddziale remontowym i narzędziowym. Przeważnie ci ludzie mieli wykształcenie zawodowe, ale duża część miała średnie techniczne.

W pewnym momencie do Poniatowej dotarły wieści o strajku w Świdniku. Ludzie w narzędziowni zaczęli zbierać się w gniazdach produkcyjnych grupkami i rozmawiać. Ktoś rzucił pomysł o przeprowadzeniu strajku. W końcu „jeśli Świdnik może, jeśli Lublin może, to my przecież też mamy problemy i trzeba coś zrobić”. Ludzie uważali to za rzecz słuszną i niezbędną, aby nastąpiła poprawa warunków pracy. Postanowiono, że w zakładzie odbędzie się strajk. Tak też się stało 14 lipca 1980 r. Trwał on cztery godziny przez dwa dni. Pierwszego dnia na spotkanie z protestującymi przyszli przedstawiciele dyrekcji, partii i rady zakładowej, po czym odbyła się burzliwa dyskusja. Postulaty robotników miały charakter bytowy: podwyżka płac, lepsze zaopatrzenie i warunki pracy. Szybko zareagowała dyrekcja i partia, przyszli na rozmowy i próbowali się dogadać. A to coś obiecali, żeby tylko w jakiś sposób załagodzić sprawę.

Po spotkaniu z władzami ludzie ponownie przystąpili do pracy. Po pewnym czasie zorientowano się, że strajk praktycznie nie spełnił żadnych oczekiwań. Zaczęto spierać się z władzami o sprawy bytowe, które miały również podtekst polityczny. Postanowiono przygotować kolejny strajk, jednak tym razem lepiej przygotowany. Skontaktowano się ze Świdnikiem. Jeden z pracowników miał brata, który pracował w WSK i dzięki niemu uzyskał kontakt między innymi z Andrzejem Sokołowskim i Fredkiem Bondosem. Na skutek tych działań strajki odniosły większy skutek, bo ludzie byli świadomi swoich celów. Wszystko zaczęło się od kanapek, drożyzny w sklepach, marnego zaopatrzenia. Morał z tej historii jest taki, że nie wszystko trzeba zwalczać siłą, czasem wystarczy chytrość lisa, upartość osła i jasno wyznaczony cel.

 

III miejsce – Marcin Kusz

Lubelski lipiec i jego recepcja w Biłgoraju

O Lubelskim Lipcu usłyszałem po raz pierwszy w szkole. Byłem wtedy uczniem czwartej klasy. Pamiętam, że na godzinie wychowawczej  nauczycielka  opowiadała nam o rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, objaśniała, czym on był   i jak do niego doszło, mówiła też o „Solidarności”. To właśnie wtedy padło określenie: Lubelski Lipiec. Ta nazwa utkwiła mi w pamięci. O tym, co się za nią kryło, dowiedziałem się znacznie później, kiedy zacząłem się interesować  najnowszą historią naszego kraju. Dopiero teraz zacząłem też rozumieć znaczenie tego wydarzenia.

Decydując się na wzięcie udziału w  Ogólnopolskim Konkursie 40 lat „Solidarności” na Lubelszczyźnie – Lubelski Lipiec 1980 „Stąd ruszyła lawina…”, postanowiłem sprawdzić, w jaki sposób w moim rodzinnym mieście przypomina się wydarzenia sprzed czterdziestu lat, związane z „Solidarnością” w Biłgoraju i okolicy oraz gdzie, jeśli w ogóle, szukać wiedzy o tamtych czasach  i jak zostały one upamiętnione.

Swoje poszukiwania zacząłem od przejrzenia Internetu. Tu znalazłem informacje o ks. kanoniku Zdzisławie Kuczce, byłym wikariuszu parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Biłgoraju. Ks. Zdzisław Kuczko  w 2002 roku otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Miasta Biłgoraja wraz z innymi kapłanami – księdzem infułatem Edmundem Markiewiczem i księdzem kanonikiem Florianem Fornalem. Określono ich jako kapelanów „Solidarności” z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Szukając dalej, zobaczyłem na stronie biłgorajskiej parafii WNMP szersze informacje, i tak, np. o księdzu Kuczce napisano: Ks. Kanonik Zdzisław Kuczko – wikariusz parafii Wniebowzięcia NMP w latach 1981 – 85. W czasie swej posługi duszpasterskiej jako wikariusz (od 1 VII 1981 do 24 VI 1985 roku) ks. Zdzisław Kuczko dał się poznać jako kapłan formujący duchowo i duszpastersko młodzież oraz jako niestrudzony obrońca wiary, wartości chrześcijańskich, narodowych, patriotycznych oraz rzecznik „Solidarności”. Organizował pomoc rodzinom internowanych, potrzebujących i prześladowanych. W rocznice zrywów, powstań i walk narodowych odważnie formułował intencje modlitewne za pomordowanych w Katyniu, za „Solidarność” oraz uwięzionych za przekonania polityczne. Przez swoją nieugiętą postawę kapłańską i patriotyczną umacniał i podtrzymywał na duchu miejscowych działaczy, członków i sympatyków „Solidarności”. W okresie tworzenia się miejscowego samorządu lokalnego sprawował także funkcje kapelana i wspierał duchowo kandydatów.
Po reaktywowaniu biłgorajskiej „Solidarności” pełnił rolę jej kapelana. W Dzień Edukacji Narodowej postanowieniem z dnia 10 VII 2002 r. Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej odznaczył ks. Zdzisława Kuczkę Srebrnym Krzyżem Zasługi
. Biłgoraj miał więc wówczas swojego kapelana „Solidarności”, człowieka dobrze wspominanego i bardzo zasłużonego. Inicjatywa nadania tego tytułu wyszła od Rejonowego Komitetu Obywatelskiego Ziemi Biłgorajskiej w Biłgoraju.

Kolejnym pomysłem na „szukanie śladów Solidarności” był spacer po mieście. Zacząłem od głównej ulicy tj. ul. Tadeusza Kościuszki, przy której w samym centrum, obok ronda znajduje się Park Solidarności pomiędzy ulicami Mikołaja Kopernika i T. Kościuszki. W tym parku, gdzie odbywa się wiele imprez i uroczystości patriotycznych, jest też kilka pomników, jak: pomnik żołnierzy Armii Krajowej Obwodu Biłgorajskiego, pomnik Piasta i płyta pamiątkowa poświęcona gen. Henrykowi Dąbrowskiemu.

Na terenie Parku Solidarności znajduje się budynek tzw. Starej Elektrowni, obecnie siedziby Biłgorajskiej Agencji Rozwoju Regionalnego. Na  ścianie budynku od strony zachodniej jest umieszczona tablica pamiątkowa NSZZ „Solidarność”. Tablica upamiętnia siedzibę Międzyzakładowego Komitetu Rejonowego NSZZ „Solidarność” w Biłgoraju, która tu się mieściła. Na tablicy wykonanej z białego kamienia umieszczono napis: W tym budynku  w latach 1980-81 mieścił się Międzyzakładowy Komitet rejonowy NSZZ „Solidarność”. W XX rocznicę powstania „Solidarności” Mieszkańcy Ziemi Biłgorajskiej Biłgoraj – wrzesień 2000 rok. Tablicę odsłonięto 30. 09. 2000 r. Inicjatorem i fundatorem był Marian Jagusiewicz i Rejonowy Komitet Obywatelski Ziemi Biłgorajskiej.

Idąc dalej ulicą Kościuszki w kierunku południowym na obecnym budynku Muzeum Ziemi Biłgorajskiej w Biłgoraju, można zobaczyć m.in. tablice z Dekalogiem. To zbiór trzech tablic, na dwóch głównych przypominających nagrobki macewy, a które zadedykowano Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II, umieszczono tekst dekalogu. Pod nimi, na trzeciej poziomej tablicy umieszczono napis: Ustawiono staraniem Społeczeństwa Ziemi Biłgorajskiej w hołdzie Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II, w 25 Rocznicę Solidarności, w 15 Rocznicę Samorządów, w 4-tą Rocznicę Intronizacji Chrystusa Króla w Biłgoraju. Inicjatywa Komitetu Rejonowego Ziemi Biłgorajskiej. Biłgoraj 31.05.2005 r. Tablice zostały wmurowane we frontową ścianę ówczesnego budynku Starostwa Powiatowego w Biłgoraju. Inicjatorem powstania był Rejonowy Komitet Obywatelski Ziemi Biłgorajskiej i Starostwo Powiatowe w Biłgoraju.

Na tej samej ulicy na zewnętrznej ścianie kościoła pw. Św. Jerzego w Biłgoraju znajduje się tablica pamiątkowa poświęcona  ks. Jerzemu Popiełuszce. Ksiądz Popiełuszko w Biłgoraju nigdy nie był, ale to postać bardzo ważna i związana z Solidarnością. Tablica upamiętnia męczeńską śmierć kapelana „Solidarności” ks. Jerzego Popiełuszki, który został zamordowany 19.10.1984 r. przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL-u. Na czarnej marmurowej tablicy, obok płaskorzeźby głowy ks. Popiełuszki, umieszczonej w górnym lewym rogu, znajduje się napis: …Żądając prawdy od innych, sami musimy żyć prawdą…”  Ks. Jerzy Popiełuszko. Księdzu Jerzemu Popiełuszce – kapelanowi „Solidarności” w 15 rocznicę męczeńskiej śmierci – Społeczeństwo Ziemi Biłgorajskiej Biłgoraj październik 1999. Inicjatorem i fundatorem był Marian Jagusiewicz i Rejonowy Komitet Obywatelski Ziemi Biłgorajskiej. Odsłonięcie i poświęcenie tablicy nastąpiło w 15. rocznicę jego śmierci, 24.10.1999 r., jej fundatorem jest Społeczeństwo Ziemi Biłgorajskiej.

Na ulicy Tadeusza Kościuszki znajduje się także Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Biłgoraju, w której znalazłem książkę Eugeniusza Wilkowskiego „Solidarność na Ziemi Biłgorajskiej w latach 1980 – 1989”, Chełm 2010. W publikacji, na kilkuset stronach, przypomniano najważniejsze wydarzenia dotyczące „Solidarności” w Biłgoraju i regionie. Ponadto spodobało mi się jej przesłanie do czytelników: „Tym wszystkim, którzy mieli odwagę upomnieć się o to, co Polskę stanowi i swoim doświadczeniem poszerzyć Jej przestrzeń.” Ja również swoją pracę tak samo dedykuję.

Niestety, niewiele o tych wydarzeniach z najnowszej historii Polski można dowiedzieć się w szkole. Historia najnowsza nie jest obecna ani w podręcznikach, ani na akademiach szkolnych, stąd dla większości uczniów w moim wieku jest po prostu nieznana.  Okazało się również, że nie ma zbyt wielu informacji i źródeł odnośnie tamtych wydarzeń i trzeba ich po prostu mozolnie szukać – w bibliotekach, w Internecie, ale też poprzez miejsca związane z tamtymi zajściami. Bez większych poszukiwań trudno jest  ustalić, kim byli bohaterowie tamtych dni. Przykładowo, w powiecie biłgorajskim najłatwiej znaleźć informacje o Krzysztofie Gizie, górniku pochodzącym z pobliskiego Tarnogrodu, który został zastrzelony w Kopalni Wujek, w trakcie tłumienia manifestacji górników w 1981 roku, niewiele jest natomiast informacji o osobach działających na terenie Biłgoraja i w okolicy. Moim zdaniem ta wiedza powinna być jak najszerzej propagowana.