Kowalczyk Zdzisław

Zdzisław Kowalczyk (ur. 1954) pochodzi z Lublina. W 1966 r. trafił do Puław, gdzie budowały się Zakłady Azotowe i gdzie zaczął pracować jego ojciec. W Lublinie ukończył Technikum Elektroniczne. Nie dostał się na studia. Zaczął pracować jako elektryk w puławskim Instytucie Nawozów Sztucznych. W 1978 r. przeniósł się do zakładów „Techpan”, których pełna nazwa była dość długa i skomplikowana: Oddział Zakładu Doświadczalnego „Techpan” Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN. Pracował jako brygadzista-radiomechanik. Tu zastały go wydarzenia 1980 r. Miał wtedy 26 lat.

Na wiosnę 1980 r., na fali budzącej się krytyki w środowiskach pracowniczych, wszedł do ówczesnej rady zakładowej. Po lipcowych strajkach 1980 r. dotychczasowy związek zawodowy praktycznie rozpadł się. We wrześniu, wraz z Haliną Kolor i Kazimierzem Olszowym, zawiązali Komitet Założycielski NSZZ „S”. W marcu 1981 r., w „Techpanie” było zapisanych do „Solidarności” już 229 pracowników. W wyborach został przewodniczącym komisji zakładowej. Do komisji weszli ponadto: Tadeusz Lewtak (z-ca), Alina Dziuba, Jacek Kryk i Jerzy Rozesłaniec.

Jak wspomina tamte czasy pierwszej „Solidarności”? – Wydaje mi się, że robiliśmy wszystko trochę za chaotycznie. Ale sprawa była jak najbardziej słuszna. Państwo, w którym żyliśmy, w jakiś sposób odżyło. Może za dużo naraz chcieliśmy. A tamten system był jak skorupa, nie chciał tego wszystkiego, bronił się. Czego tak naprawdę ludzie wtedy chcieli? Wydaje mi się, że chcieli czegoś nowego. To nie szło jednotorowo. Bo i z PZPR zapisywali się do „Solidarności”. Nikt im zresztą tego nie bronił. Była jakaś część, która, jak gdyby chciała się do nas „przykleić”. Bo widzieli, że idą jakieś zmiany. Dążeniem wszystkich był nacisk na te zmiany. Zaczęły się pojawiać artykuły, które udowadniały zbrodniczą działalność systemu. Ludzie zaczęli odżywać duchowo. Z drugiej strony – duża grupa patrzyła tylko na to, że będzie więcej pieniędzy. Ja tego wszystkiego nie żałuję. Jak mi teraz ludzie mówią, że za Gierka było lepiej, to ja im przypominam, że w tamtym momencie przekształciliśmy całe państwo, całe struktury. Oni już tego dziś nie widzą – snuje refleksje Kowalczyk.

Zdzisław Kowalczyk był w tamtym okresie delegatem na I Walne Zebranie Delegatów Regionu w Świdniku. Trochę udzielał się przy Biuletynie Puławskim, współpracując z Hanną Czekaj, Andrzejem Kowalczykiem (później wyjechał do Francji), Jerzym Ostrokólskim, Krzysztofem Małagockim.

– Niesamowity był ten oddział. Panowała ogromna chęć do pracy. Sprawy rodzinne zeszły na dalszy plan. Zresztą, moja żona, z którą razem pracowałem, też działała w „Solidarności”. Nie była we władzach, ale była sumiennym związkowcem – opowiada z dumą Kowalczyk.

W przygotowaniach do stanu wojennego najwidoczniej nie był przewidziany do internowania w pierwszym rzucie. „Wyrównano” mu to z nawiązką za zorganizowanie i prowadzenie strajku w swoim zakładzie pracy. – Jak ogłosili stan wojenny, większość przewodniczących z zakładów miała się zebrać w puławskim MKZ, przy Królewskiej 19, jeszcze w niedzielę, trzynastego. Ponieważ jednak obawialiśmy się tam spotkać, umówiliśmy się na późniejszą godzinę, w Pałacu Marynki, w Instytucie Kwiaciarstwa i Sadownictwa IUNG. Spotkanie prowadził Jan Nakonieczny. Postanowiliśmy wówczas, że następnego dnia, w poniedziałek, idziemy do swoich zakładów pracy, i kto może i na ile może, organizuje w tych zakładach strajk albo protest, jakąkolwiek formę reakcji na wprowadzenie stanu wojennego. Spotkania w następnych dniach odbywały się już w różnych miejscach. Dyrygentem wszystkiego był Jan Nakonieczny. Nie wszystkie zakłady jednak sobie poradziły. Było duże zastraszenie – wspomina Kowalczyk.

W „Techpanie” strajk udało się zorganizować. W poniedziałek, czternastego, Zdzisław Kolwaczyk z żoną, pojechali do pracy o godzinę wcześniej. Wpuścił ich znajomy dozorca. – Na wydziale chemii były farby. Otworzyłem pracownię. Napisaliśmy na sklejce „Strajk”. Wywiesiliśmy na bramie i czekamy, co będzie. Ludzie zaczęli przychodzić na siódmą do pracy. Brama zamknięta, napis strajk. Wszyscy przylecieli od razu do mnie. Mówię: No strajkujemy, trzeba się zebrać. I tak, w przeciągu 2 godzin, powstał strajk. Większość przyłączyła się. Dyrektor Ryszard Główczak rozumiał nasze bolączki, ponieważ sam brał udział w strajku studenckim w 1968 r. i dostał wówczas po „d”. Prosił nas tylko, komisję zakładową, żeby dokończyć produkcję, która szła na eksport. Myśmy nie mieli nic przeciwko temu. Bo potrzeba tam było zaledwie 10 ludzi. Dyrektor do „Solidarności” nie należał, ale wyleciał za to wszystko z pracy – wspomina Kowalczyk.

Strajk w „Techpanie” trwał przez cały poniedziałek, wtorek i środę. – We środę zaczęły podjeżdżać czołgi. Mieliśmy takie doniesienia od dziennikarki, że jadą na Puławy. Nasz zakładzik był malutki, ogrodzony siateczką. Było nas około 200 osób. Rozeszliśmy się na tę noc po domach. Umówiliśmy się, że wrócimy na drugi dzień, że w czwartek rano zobaczymy, co dalej. Załoga wróciła. Ja byłem umówiony na mieście, z Nakoniecznym i innymi. Ale się nie spotkaliśmy, więc pojechałem na Zakłady Azotowe. Jak wróciłem do „Techpanu” to ludzi już nie zastałem. W południe przyszła załoga z Zakładów Azotowych, po sąsiedzku, i zabrali naszą załogę do siebie. Wiadomo, tam był większy zakład. I ludzie przeszli. Zostali tylko m.in. członkowie Komisji Zakładowej. Segregowaliśmy papiery. Dyrektor powiedział nam wprost: „to co wam bardzo potrzebne, zabierzcie, a co niepotrzebne – zostawcie”. Poszedłem na Zakłady Azotowe szukać ludzi. Zastałem ich na sterowni Kaprolaktamu. W nocy, z czwartku na piątek, przeszliśmy na sterownię na Azoty II. Tam byliśmy aż do końca. Aż do wieczora, gdy zdecydowaliśmy się wyjść, bo do Zakładów Azotowych wjechało ZOMO. Otoczyli nas wtedy na tej sterowni. Komitet Strajkowy podjął decyzję, że wychodzimy. Wcześniej było zebranie, co robimy dalej, a dużo ludzi już wtedy odpadało. Ilość strajkujących zmniejszała się drastycznie. Wyszliśmy wtedy wszyscy. Zbiorowo poprowadzili nas do bramy, a tam zaczęła się segregacja. Wszystkich pytali, jak się kto nazywa i szukali na swojej liście. Jak ktoś był na liście, to go od razu brali do „suki”. Wtedy mnie zatrzymali – wspomina Kowalczyk.

Z „Techpanu” zatrzymano wówczas jeszcze około czterech osób. Wszystkich zawieziono na Komendę Rejonową w Puławach, przy ul. Wojska Polskiego. Po wstępnych przesłuchaniach, w nocy, strajkujący przewiezieni zostali do Lublina, na ul. Północną. Tam przesłuchania trwały już w nocy i w dzień. Po 3 dobach zwolniono pozostałych zatrzymanych z „Techpanu”, m.in. Tomasza Próchniaka, który siedział w jednej celi z Kowalczykiem. Kowalczyka przewieziono do aresztu na ul. Południową. Tam, do wyroku, posadzono go z Jerzym Saniewskim, galwanizerem z Zakładów Azotowych, później znakomitym metaloplastykiem podziemnym. Saniewski był, zaraz po wojnie, jako kilkunastoletni chłopak, żołnierzem WiN. Teraz, za stan wojenny, Saniewski dostał 2,5 lub 3 lata więzienia bez zawieszenia, z czego odsiedział 1,5 roku.

W areszcie na Południowej Kowalczyk spędził 44 dni. Za zorganizowanie strajku dostał początkowo wyrok 5 lat w zawieszeniu na 2 lata. W celi przebywało łącznie 10 więźniów. Kowalczyk pamięta m.in. Grzegorza Nakoniecznego z Puław, syna znanego działacza Jana Nakoniecznego z puławskiego IUNG. Młody Nakonieczny był wówczas uczniem Liceum Czartoryskiego w Puławach. Przybył do więzienia trochę później, za ulotki.

W drugiej instancji Kowalczyka bronił adwokat Wiesław Dolina z Lublina. Sąd w Lublinie przeniósł sprawę do Puław. Drugi wyrok był trochę łagodniejszy. Dwa lata, z zawieszeniem na 1,5 roku. Ale odwołano się i od tego wyroku. W Warszawie Kowalczyka bronił znany adwokat polityczny Piotr Andrzejewski. I tam wygrano sprawę na korzyść związkowca.

W zakładzie pracy powrót do normalności nie był już możliwy. – Były duże naciski na zwalnianie ludzi aktywnych w czasie strajku. Przyszedł nakaz do dyrektora Główczaka zrobienia listy takich osób. Część ludzi wyrzucono. Część dyrektor uratował, pod pretekstem, że są dobrymi fachowcami. I mnie też uchronił. Pomimo, że siedziałem, nie zdecydował się na zwolnienie mnie. Nie zwolnił mnie, ale zwolnili jego. W marcu albo w kwietniu 1982 r. Zaraz po tym, jak ja wróciłem do pracy. Po dyrektorze Główczaku nastał jego zastępca – Bogdan Włodkowski. Jemu już głupio było mnie zwolnić i tak już zostałem. Ale zawsze, jak były jakieś podwyżki, to mnie pomijano – opowiada Kowalczyk.

W zakładzie „Solidarność” działała nadal, choć już w podziemiu. Robiono różne ulotki, plakaty. Jak przyznaje sam Kowalczyk – czasami trochę bezczelnie, na oczach dyrekcji. Z nowym dyrektorem nie trawili się. „Albo ty się zwolnij, albo ja cię zwolnię” – straszył Kowalczyka dyrektor. W 1984 r. Kowalczyk zwolnił się sam. Nadarzyła mu się okazja pracy w puławskim oddziale Zakładów Naprawczych Sprzętu Medycznego w Lublinie. Przepracował tam 18 lat, do 2001 r. W 1989 r. zakładał tam „Solidarność”. Był w komisji rewizyjnej, potem – zastępcą przewodniczącego komisji zakładowej.

Jak sam przyznaje, po 1989 r. nie było już w Związku tego zapału, co wcześniej. Związkowcy rozbili się między partie. Trudności ekonomiczne też zaważyły na spadku popularności. Nowi ludzie nie chcieli już wstępować, tak jak w 1980 r. Część dawnych działaczy wykruszyła się, bądź umarła. Po latach patrzy jednak na wszystko z optymizmem. – Gdyby jeszcze raz był stan wojenny, to bym chętnie stanął ponownie, ze zdwojoną energią. Teraz, po doświadczeniach, mam już nauczkę. Wiedziałbym, co i jak zrobić jeszcze lepiej – kończy Zdzisław Kowalczyk.

Marcin Dąbrowski